lundi 28 décembre 2009

Jechać do Lwowa -- Adam Zagajewski


L'aparte précédent sur Lviv (Lwów, Lvov, Lemberg etc) est l'occasion de citer un de mes poèmes favoris (je ne crois pas ici faire preuve d'originalité !) d'Adam Zagajewski, poète polonais né à Lwów en 1945.


Jechać do Lwowa

Rodzicom


Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać
do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,
gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się
ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do
Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu
lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod
pokrowcami granic i nie tylko w moim
nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew
jesiony i topole wciąż oddychają głośno
jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim
ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki
znak w języku rosyjskim znikają wśród
traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie
bez pożegnań, w południe, zniknąć
tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona
armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami
weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają
o wieczności. Lecz katedra wznosi się,
pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo
jak niedziela i serwetki białe i wiadro
pełne malin stojące na podłodze i moje
pragnienie, którego jeszcze nie było,
tylko ogrody chwasty i bursztyn
czereśni i Fredro nieprzyzwoity.
Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał
zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć
szeptu każdego kamienia, spalonego przez
słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie
inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili
rośliny, liść po liściu, lecz one rosły,
rosły bez pamięci, a radość kryła się
wszędzie, w korytarzach i młynkach do
kawy, które obracały się same, w niebieskich
imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym
formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach
róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje.
Dzwony biły i drżało powietrze, kornety
zakonnic jak szkunery płynęły pod
teatrem, świata było tak wiele, że musiał
bisować nieskończoną ilość razy,
publiczność szalała i nie chciała
opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze
nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę
i żyły tak ufnie i tak pojedynczo,
służące biegły po świeżą śmietanę,
czyste i wyprasowane, w domach trochę
złości i wielka nadzieja. Brzozowski
przyjechał na wykłady jeden z moich
wujów pisał poemat pod tytułem Czemu,
ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo
Lwowa, nie mieścił się w naczyniu,
rozsadzał szklanki, wylewał się ze
stawów, jezior, dymił ze wszystkich
kominów, zamieniał się w ogień i w burzę,
śmiał się błyskawicami, pokorniał,
wracał do domu, czytał Nowy Testament,
spał na tapczanie pod huculskim kilimem,
było za dużo Lwowa a teraz nie ma
go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce
cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze
w maju bez litości bez miłości
ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły
czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne
pole lata czyli rzeczywistości.
Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez
włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy
cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie
pracowały, jak w dziecinnej wycinance
gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę.
Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały
cięły i skracały pulchne sukienki
prałatów i placów i kamienic, drzewa
padały bezgłośnie jak w dżungli
i katedra drżała i żegnano się o poranku
bez chustek i bez łez, takie suche
wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci
czeka na ciebie, dlaczego każde miasto
musi stać się Jerozolimą i każdy
człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu
pakować się, zawsze, codziennie
i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież
istnieje, spokojny i czysty jak
brzoskwinia. Lwów jest wszędzie.




Aller à Lvov

A mes parents


Aller à Lvov. De quelle gare aller
à Lvov si ce n'est en rêve, à l'aube,
gouttes de rosée sur les valises, à l'heure
où express et rapides viennent au monde.
Soudain aller à Lvov, de nuit, de jour, en septembre
ou en mars. Si Lvov encore existe sous les housses
des frontières, et pas seulement dans mon passeport
tout neuf, si les flammes des arbres
frênes ou peupliers, respirent toujours bruyamment
comme les Indiens, si les ruisseaux murmurent leur
sombre espéranto et les couleuvres, comme le signe
mou dans l'alphabet russe, disparaissent dans l'herbe.
Faire ses bagages et partir sans un adieu,
s'évanouir comme les jeunes filles autrefois.
Et les bardanes, l'armée verte des bardanes,
parasols de café vénitien, au-dessus d'escargots
qui devisent de l'éternité. Mais la cathédrale
se dresse toute droite, souviens-toi,
toute droite comme un dimanche,
et les serviettes blanches et le seau plein de framboises
sur le plancher, et ma soif qui n'était pas encore née,
rien que jardins et mauvaises herbes et l'ambre
des cerises et Fredro l'indécent.
Il y a toujours eu trop de Lvov, personne ne pouvait
comprendre tous ses quartiers, entendre
le murmure de chaque pierre consumée
par le soleil, la nuit l'église russe gardait un tout autre
silence que la cathédrale, les Jésuites baptisaient
les plantes feuille après feuille, mais elles poussaient,
elles poussaient, déchainées, et la joie se cachait
partout, dans les couloirs, les moulins à café
qui tournaient tout seuls, les théières bleues,
dans l'amidon qui fut le premier formaliste,
dans les gouttes de pluie, les épines des roses.
Sous la fenêtre jaunissaient les forsythias gelés.
Les cloches sonnaient, l'air vibrait, les cornettes
des nonnes comme des voiliers glissaient
devant le théâtre, l'exubérance était telle que le monde
devant bisser à l'infini, le public en délire
refusait de quitter la salle. Mes tantes ne pouvaient
savoir qu'un jour je les ressusciterais,
elles vivaient si confiantes, si uniques,
les servantes propres et repassées couraient
chercher de la crème fraîche, dans les appartements
un peu de colère et beaucoup d'espoir. Brzozowski
arriva pour donner des conférences, un de mes
oncles écrivait un poème intitulé "Pourquoi ?",
dédié au Tout-Puissant, et il y avait trop
de Lvov, rien ne pouvait la contenir,
elle brisait les verres, débordait
étangs et lacs, fumait par chaque
cheminée, devenait orage et feu,
riait de tous ses éclairs, puis, soudain humble,
elle rentrait à la maison, lisait l'Évangile,
dormait sur le sofa, sous un kilim houtzoule,
il y avait trop de Lvov et maintenant il n'y en a plus,
elle grandissait sans retenue et les ciseaux
coupaient, les froids jardiniers comme de coutume
en mai, sans amour, sans miséricorde,
mais attendez que vienne la chaleur
de juin avec ses douces fougères, l'infinie
étendue de l'été, la réalité.
Mais les ciseaux coupaient en long et en travers
les fibres, tailleurs, jardiniers et censeurs
sectionnaient corps et couronnes, les inlassables
sécateurs travaillaient comme pour découper
le contour du cygne ou de la biche
dans un album d'enfant.
Ciseaux, canifs et lames de rasoir raclaient,
coupaient, tranchaient les robes opulentes
des prélats, des places, des villas, les arbres
tombaient en silence comme dans la jungle
et la cathédrale tremblait, et à l'aube
on se disait adieu sans larmes, la bouche
si sèche, je ne te reverrai jamais plus, tant de morts
t'attendent, pourquoi toute ville
doit-elle devenir Jérusalem et tout
homme un Juif et maintenant en hâte
faire ses bagages, toujours, tous les jours
pour aller à bout de souffle, aller à Lvov, car c'est vrai,
Lvov existe, paisible et pure comme
une pêche. Lvov est partout.


Traduit par Maya Wodecka
(avec une ou deux corrections mineures :
en Français, les villes se portent tellement mieux au féminin !)



17/11/2010
Et, Lemberg oblige, voici une version allemande, trouvée ici :

Nach Lemberg fahren
 
Den Eltern

Nach Lemberg fahren. Von welchem Bahnhof
nach Lemberg, wenn nicht im Traum, bei Tagesanbruch,
wenn Tau die Koffer bedeckt und Schnellzüge und Torpedos
eben geboren werden. Plötzlich nach Lemberg
fahren, um Mitternacht, tags, im September
oder im März. Wenn es Lemberg gibt, unter
dem Schonbezug der Grenzen und nicht nur in meinem
neuen Paß, wenn die Wimpel der Bäume,
die Eschen und Pappeln immer noch geräuschvoll atmen,
wie Indianer, und Bäche ihr
dunkles Esperanto stammeln und Ringelnattern wie
Weichheitszeichen der russischen Sprache in Gräsern
verschwinden. Packen und fortfahren, ganz
ohne Abschied, mittags, untertauchen
wie in Ohnmacht fallende Fräulein. Und Kletten, die grüne
Armee der Kletten, und unter ihnen, unter Sonnenschirmen
des Venezianischen Cafés, Sprechen Schnecken
von Ewigkeit. Aber die Kathedrale erhebt sich,
weißt du noch, senkrecht, so senkrecht
wie der Sonntag und die weißen Mundtücher und der Eimer
voll Himbeeren auf dem Fußboden und mein
Verlangen,as noch nicht da war,
nur Gärten und Unkraut und nur der Bernstein
der Süßkirchen und der unanständige Fredro.
Immer gab's zu viel Lemberg, niemand konnte
alle Stadtteile kennen, das Flüstern von jedem
Stein erlauschen, den die Sonne
versengt hat, die orthodoxe Kirche schwieg ganz
anders nachts als die Kathedrale. Die Jesuiten tauften
die Pflanzen, Blatt für Blatt, aber sie wuchsen,
ohne Besinnung, und Freude versteckte sich
überall, in Korridoren und in Kaffe-
mühlen, die sich selbsttätig drehten, in blauen
Teekannen und im Stärkemehl, das der erste
Formalist war, in Regentropfen und in den Dornen
der Rosen. Unterm Fenster welkten erfrorene Forsythien.
Die Glocken schlugen und die Luft bebte, die Hauben
der Nonnen segelten wie Schoner vor dem
Theater, es gab so viel Welt, sie mußte
endols oft Zugaben geben,
das Publikum raste und wollte den Saal
nicht verlassen, Meine Tanten wußten
noch nicht, daß ich sie einmal wiederbeleben würde,
sie lebten so zuversichtlich und derart einzeln,
die Dienstmädchen, rein und gebügelt,
liefen frische Sahne holen, in den Häusern gab's etwas
Wut und die große Hoffnung. Brzozowski
traf zu Vorlesungen ein, einer von meinen
Onkeln schrieb ein Gedicht, betitelt Warum,
dem Allmächtigen gewidmet, und es gab zu viel
Lemberg, es paßte in kein Gefäß,
sprengte die Gläser, ergoß sich aus
Teichen, Seen, rauchte aus allen
Schornsteinen, wurde zu Feuer und Sturm,
lachte mit Blitzen, besänftigte sich,
kehrte nach Hause zurück, las im Neuen Testament,
schlief auf dem Liegesofa unterm Huzulenkelim,
es gab zu viel Lemberg, und jetzt gibt's die Stadt
überhaupt nicht, sie wuchs unaufhaltsam, aber die Scheren
schnitten, die kalten Gärtner waren erbarmungslos
lieblos, wie immer im Mai,
ach wartet, bis der warme Juni kommt
und die weichen Farne, das endlose
Feld des Sommers, das heißt der Wirklichkeit.
Aber die Scheren schnitten, längs der Linie und quer
Durchs Gewebe, Schneider, Gärtner und Zensoren
Schnitten an Körpern und Kränzen, die Gartenscheren arbeiteten
unermüdlich, wie an Ausschneidebildern von Kindern,
wo man ein Reh oder einen Schwan herausschneiden muß.
Scheren, Taschenmesser, Rasierklingen kratzten,
schnipselten, kürzten die molligen Kleider
der Prälaten und der Plätze und der Häuser, die Bäume
fielen lautlos wie im Urwald,
und die Kathedrale zitterte, und man nahm gegen Morgen Abschied
ohne Taschentücher und Tränen, die Lippen
so trocken, ich werde dich nie wieder sehen, so viele Tode
warten auf dich, warum muß jede Stadt
zum Jerusalem werden und jeder
Mensch zum Juden, und jetzt nur in Eile
packen, ständig, täglich
und atemlos fahren nach Lemberg, es ist ja
vorhanden, ruhig und rein wie
ein Pfirsich. Lemberg ist überall.
(traduction de Karl Dedecius)
 

Aucun commentaire: